30 lat
później…
To
musiało się tak skończyć. Widocznie było mi pisane zostać żoną Michała i
urodzić mu 2 dzieci. Do 35 roku życia poświęciłam się całkowicie rodzinie.
Najpierw urodził się Kacper, a rok później Marcelina. Chciałam tego i nie
żałuję, że na mojej głowie Michał zostawiał dwójkę małych dzieci i wkraczającą
w trudny etap Zosię. Wiedziałam, że wychowanie dwójki dzieci w podobnym wieku
sprawi, że żadne nie będzie rozpuszczone. I myślę, że udało mi się ten cel
osiągnąć. Nie mogę zapominać o wsparciu ze strony męża, bo robił co mógł, by
pomagać mi w opiece na dziećmi. Nasz problem polegał na tym, że oboje byliśmy
ambitni i chcieliśmy się rozwijać, ale pragnęliśmy mieć normalny dom i dużą
rodzinę. Czy 5. osobą rodzinę można uznać za dużą? Nie mam pojęcia, ale na
nasze siły ten format był zupełnie wystarczający. Gdy Marcelina była na tyle
duża, by pójść do przedszkola, Michał właściwie kończył już karierę. Na rok
zatrudniliśmy opiekunkę, a już później to szatyn przejął stery głowy rodziny.
Ja wróciłam do pracy. Było mi ciężko i nie raz miałam myśl, by rzucić wszystko
w diabły, ale wsparcie ze strony Michała i przyjaciół nie pozwoliło mi się
poddać. Czy żałuję? Absolutnie nie. Dochodząc do 60.roku życia mogę powiedzieć,
że spełniłam się. Spełniłam się jako żona, matka, ale też jako dziennikarz
sportowy. Wróciłam znów do redakcji „Przeglądu Sportowego”, ale po przygodzie z
telewizją podczas Igrzysk Olimpijskich w Londynie wiedziałam, że to właśnie w
telewizji fajnie byłoby kontynuować dalszą pracę. Nie chciałam dostać posady
przez protekcję Michała, ale myślę, że dzięki nazwisku Kubiak stacja Polsat
Sport postanowiła zatrudnić mnie na stały etat. Przez pierwsze trzy lata
pojawiałam się na szklanym ekranie w postaci siedzącej pani ze stosem kartek,
informującej o wydarzeniach sportowych. Miałam też swój program w
Polsat Sport. Zapraszałam raz w tygodniu do swojego studia znaną postać ze
świata sportu i przeprowadzałam z nią wywiad, niekoniecznie dotyczący tylko
dyscypliny przez nią uprawianej. Miałam pełne pole do popisu jeśli chodzi o
zapraszanych gości. Chodziło tylko o to, by odcinki „ Sportowców od kuchni”
miały dość wysoką oglądalność. Niejednokrotnie udało mi się zaskoczyć mojego
przełożonego, gdy podstawiałam mu pod nos kolejne nazwiska. Oczywiście na
kanapie w moim studio pojawił się Iker z żoną oraz Fernardo Torres ze swoją
Ollalą. Nawet nie wiecie jak mi się śmiać chciało, gdy przepytywałam Madzię i
Zbyszka. Przecież tę parę to akurat znałam od podszewki. Zadowolona „góra” po
trzech latach postanowiła mnie awansować. Dalej miałam prowadzić swój program,
ale też zasiąść za stolikiem komentatorskim meczów siatkówki. Płakałam ze
szczęścia, gdy podpisywałam umowę na piękne 3 lata owocnej współpracy. Dawałam
i nadal daje z siebie wszystko, bo już 18 rok siedzę ze słuchawkami na uszach i
jako komentator sportowy przyglądam się karierze boiskowej dzieci naszych i
przyjaciół, ale też i trenerce Michała i Zbyszka. Obie z Magdą miałyśmy
nadzieję, że po zakończeniu pięknych karier przez naszych mężów już nigdy tabun
kobiet nie będzie oglądał ich przed telewizorem czy na siatkarskiej hali.
Problem polegał na tym, że obaj panowie po cichu marzyli o trenerce i kiedy
nadarzyła się ku temu okazja, we dwójkę stanęli do konkursu. Wygrali go z
wielkim animuszem, otrzymując możliwą do zdobycia ilość głosów. Pokonali z
kretesem parę „Savani&Travica”. Chyba bym nie zniosła Dragana jako trenera
naszej reprezentacji. Mój Misiek kolejny raz utarł mu nosa. Oficjalnie
pierwszym trenerem był Zbyszek, ale panowie oboje doskonale się uzupełniali i
śmiało można było powiedzieć, że każdy z nich ma po tyle samu udziału w
sukcesach obecnej reprezentacji Polski. Pamiętacie drużynę narodową sprzed 30
lat? Nazwisko Kurek, Winiarski nikomu nie powinno być obce, bo właściciele tych
nazwisk jak i pozostała reszta wpisali się złotymi zgłoskami w historię polskiego
sportu. Teraz jest podobnie. Reproduktor Bartek siedzi teraz dumny jak paw na
trybunach, otoczony zgrają wnuków i z dumą patrzy na trzech swoich synów,
którzy stanowią trzon tej reprezentacji. My z Michałem i Magda ze Zbyszkiem
mamy też swoje akcenty, bo nasz Kacper i ich Wojtuś także poszli siatkarską
drogą i znaleźli uznanie w oczach… ojców-trenerów. Nie raz skarżył mi się mój
synek kochany, że Michał nie stosuje wobec niego żadnej taryfy ulgowej, a nawet
musi zasuwać więcej niż inni. Nie raz widziałam go kompletnie zmizerowanego w
Spale po treningu, ale nie mogłam nic z robić. Wszyscy wiedzieliśmy, że ta
sytuacja jest ciężka. Nie chcieliśmy słuchać, że Kapi dostał powołanie tylko ze
względu na to, że trenerem jest jego ojciec i chrzestny. Nasz syn ciężko
pracował na to powołanie i w pewnym momencie obaj panowie stwierdzili, że
przyszedł ten czas, by się wreszcie pokazał szerszej publiczności. Kacper jest
rozgrywającym. Michał we wczesnym okresie dzieciństwa sugerował, że swoje
parametry spokojnie mógłby wykorzystać na ataku i przyjęciu, ale nie chciał go
słuchać. Na razie był drugim rozgrywającym. Tyle razy powtarzałam Miśkowi, że
kiedyś przyjdzie taki moment w którym będzie musiał wprowadzić Kacpra na boisko
i nie będzie mógł myśleć o tym, że to jego syn. Szkoda tylko, że ja nie wzięłam
sobie do serca jego złotych rad, bo teraz siedzę za stolikiem komentatorskim
podczas Mistrzostw Świata i drżę o występ wchodzącego na boisko dziecka. Gdyby
nie Krzysiek Ignaczak, to pewnie na wizji w tysiącach polskich domów brakłoby
głosu. Boję się jak cholera, że Kacper nie udźwignie rangi tego spotkania.
Kiedyś bałam się o Michała, teraz boje się o niego. Nie wiem czy jest to
najrozsądniejszy pomysł. Stan meczu to 2:2 w setach i 12:10 dla Brazylii w
tie-breaku. Znowu ta pieprzona Brazylia staje nam na drodze do raju. Igła
właśnie wspomina o tym jak biliśmy się z nimi o złoty medal podczas Igrzysk
Olimpijskich w Rio de Janeiro, a ja nerwowo zaciskam kciuki pod blatem naszego
stolika. Kacper idzie na zagrywkę. Element, który zawsze był stabilnym punktem
jego gry, ale czy można mówić o jakiejkolwiek stabilizacji w takim meczu i przy
takim wyniku? To chyba tylko Zbyszek, Bartek czy Mariusz potrafili stawać za
linią końcową boiska ze stoickim spokojem i posyłać armaty w kierunku rywali.
Radzili sobie z nie taką presją, z tysiącami kibiców gotowymi ich poćwiartować
za to, że wygrają z ich ulubioną drużyną. Dziś gdańska Ergo Arena jest całym
sercem za tymi chłopaki i ściska mocno kciuki za zagrywkę Kacpra. Widzę jego
skupienie na twarzy. On ma dopiero 22 lata i świadomość, że jego zepsuta
zagrywka może zamknąć im drogę do marzeń o złotym medalu na własnym terenie.
Gwizdek sędziego sygnalizuje, że zagrywka lada moment powinna mieć miejsce.
Wysoko podrzuca sobie piłkę i serwuje z niewyobrażalną precyzją tuż przy linii
bocznej boiska, nie dając szans brazylijskiemu przyjmującego na odbiór tego
serwisu. Trybuny szaleją ze szczęścia, a ja czuję, że okupię to spotkanie
zawałem serca lub co najmniej stanem przedzawałowym. Próbuje coś mówić do
mikrofonu, ale nie wiem czy mówię składnie. Proszę po cichu Boga, by pozwolił
zagrać mu jeszcze raz w podobny sposób. Wszystko wykonuje podobnie jak za
pierwszym razem. Niestety źle uderza w piłkę i punkt zostaje zapisany po
stronie przeciwnika. Dwa punkty do końca potężnym serwisem zdobywa brazylijski
atakujący Garcia Lopez. Polska drużyna zostaje wicemistrzem świata. Znów
przyszło nam przełknąć gorycz porażki. Nie bez przyczyny mówi się, że srebrny
medalista jest zdecydowanie większym przegranym niż ten, który wywalczył brąz.
Dziś tym młodym chłopakom wydaje się, że to koniec świata, bo na ich szyjach
nie zawisną złote medale. Ale przecież to nie jest koniec świata. Za cztery lata
kolejny czempionat, za rok kolejne mistrzostwa starego kontynentu. Oni mają
jeszcze o co walczyć. Dziś nie udało im się pokonać fantastycznie przygotowanej
do tego turnieju Brazylii, ale oni też nie powinni mieć sobie nic do
zarzucenia. Wykonali kawał świetnej roboty, zgarnęli w tym roku pierwsze
miejsce w Lidze Światowej. Dziś odbiorą srebrne medale, ale za cztery lata znów
staną w walce o najwyższe cele. Na gorąco takie myśli przychodzi mi jako
dziennikarzowi sportowemu i osobie próbującej zachować jak najwięcej
obiektywizmu w swojej pracy. Kiedy podziękowałam kibicom za uwagę i Krzyśkowi
za współpracę, mogłam zdjąć słuchawki. Teraz miałam do wykonania zadanie jako
żona i matka. Muszę iść do moich dwóch mężczyzn i powiedzieć im, że bez względu
na wszystko jestem z nich cholernie dumna. O ile Michała nie miał kto
pocieszać, więc chętnie znalazł się w moich ramionach, o tyle Kacper znalazł
pocieszenie. I to w nie byle jakich ramionach, bo do swojej piersi przytuliła
go Ola, córka Magdy i Zbyszka. Gdzieś po cichu z Madzią snułyśmy plany na to,
że ta dwójka prędzej czy później będzie razem, ale zobaczyć na własne oczy
całującego się syna to jednak dla matki duże przeżycie. Powinnam być
przyzwyczajona po tym ile amantów miała Zosia zanim doszła do wniosku, że z nikim
nie będzie jej tak dobrze jak z Oliwierem Winiarskim. Nawet gdyby człowiek
chciał się od tego wszystkiego oderwać i na chwilę zapomnieć o siatkówce to nie
da się. Po pierwsze sama zajmuje się siatkówką, po drugie mąż trener, syn
siatkarz, zięć siatkarz, teść siatkarz, przyjaciel trener. Nie ma mowy, by się
od tego uwolnić, ale ja nawet nie chcę tego robić. To był ostatni mecz
reprezentacji, a mi już zaczyna tego brakować i wiem, że będę usychać z
tęsknoty zanim zacznie się następny sezon. Dziś jeszcze odbędzie się
świętowanie w gdańskim klubie, a potem każdy wróci do swoich domów. Zosia
zabierze Oliwiera i dzieciaki, by jutro zameldować się już we Włoszech, gdzie
Winiarski kontynuuje tradycje rodzinne w drużynie z Trento. Magda i Zbyszek
wrócą do Rzeszowa, gdzie będą odpoczywać i cieszyć się sobą, pomagając
jednocześnie swoim dzieciom w dorosłym życiu. Ja z Michałem i Kacprem wrócimy
do Warszawy, gdzie syn studiuje i jednocześnie gra w akademickim klubie razem z
Wojtkiem. Bartman junior mieszka razem z nami, bo jak twierdzi Magda, odziedziczył
charakter po ojcu i muszę pilnować, by nie oglądał się zbytnio za kobietami.
Nie mam do końca pewnych informacji, ale są pewne przypuszczenia, że
zakotwiczył na dłużej z uczuciami, więc to tylko kwestia czasu, gdy przyjdzie
do mamusi i przedstawi jej przyszłą synową.
-Miał
być złoty medal na naszą rocznicę ślubu…
-Mamy
przed sobą jeszcze tyle czasu, że zdążysz zdobyć nie jeden medal.
Najważniejsze, że jesteś przy mnie. Najważniejsze, że Magda jest ze Zbyszkiem.
Wszystko się zmienia, ale my zawsze jesteśmy razem i możemy na siebie liczyć.
To jest najważniejsze. Popełniliśmy tyle błędów, ale nigdy tego
najważniejszego. Nie daliśmy zginąć miłości...
KONIEC.
Pożegnanie!
Witam!
Niespodziewanie po raz ostatni już teraz, ale być może tak chciał los i nie ma
sensu się z tym kłócić. Jak wiecie Niedziela Wielkanocna miała przynieść Notkę
55, a tydzień później miał się pojawić tu epilog. Pech chciał, że po raz
kolejny sprzysięgły się na mnie rzeczy martwe- głównie mój znienawidzony pendrive.
Owszem mogłam odtworzyć jakoś tę Notkę 55, ale przemyślałam to wszystko w
poniedziałek i doszłam do wniosku, że skończę to tak jak jest. Nie chcę pisać o
treści epilogu, bo wiem, że niektóre z Was zaczynają od mowy na końcu, więc nie
chce nikomu zabierać frajdy z czytania. Jeśli komuś nasuwa się na myśl pytanie
czy chciałam tak zakończyć swoje opowiadanie to powiem, że bywało różnie. Już
tydzień temu zdradziłam, że obiecałam Melody co najmniej otwarte zakończenie,
ale wiele razy myślałam, by się wyłamać. Dlaczego? Bo należę do takich osób,
które łatwo ulegają emocjom. Nie mogę powiedzieć, że Zbyszek to taki siatkarz,
którego zachowania biorę w ciemno i przyklaskuje im, bo tak nie jest. Pojawiła
się myśl, by chociaż w opowiadaniu zagrać mu na nosie i zrobić na złość. To
samo tyczy się też Pauliny. Powiem Wam, że nie ma chyba w moim otoczeniu takiej
osoby, której mogłabym przypisać osobowość Pauliny. Nie chodzi o to, że dwa
razy targnęła się na swoje życie. Nie znam takiej osoby, która byłaby tak słaba
psychicznie i tak ciężko radziła sobie z niezbyt kolorową rzeczywistością.
Otwarcie stwierdzam, że jej osoba mi nie wyszła i pewnie już do końca będę pluć
sobie w brodę, że źle pokierowałam jej losami w pewnym momencie. Mam nadzieję
jednak, że dało się to czytać i nie było widać zbyt mocno ponoszącej mnie
wyobraźni, lubiącej naginać rzeczywistość.
Wspomniałam
już o tej, której dedykowałam to opowiadanie. MELODY to taki mój dobry duch,
który tak naprawdę pozwolił mi stawiać coraz bardziej śmielsze kroki w tym
wszystkim. Już ona dobrze wie jaka ja byłam i nadal jestem zielona jeśli chodzi
o te wszystkie aspekty techniczne związane z prowadzeniem bloga. Dla mnie
zamontowanie szablonu i nagłówka na blogu było kosmosem, w którym nie mogłam
się odnaleźć bez jej pomocy. Nie chodzi tylko o to. Przede wszystkim moja
Madzia była zawsze przy mnie w tych prywatnych rozmowach i nieustannie dodawała
otuchy, gdy miałam upadki i cieszyła się z moich wzlotów. Nie uważam siebie za
osobą z ogromnym bagażem doświadczeń jeśli chodzi o ten blogowy świat, ale
życzę wszystkim, którzy stawiają w nim pierwsze kroki, by na ich drodze
pojawiła się taka MELODY jaka pojawiła się na mojej. MADZIU- jesteś wielka i
kocham cię za wszystko. Za rozmowy o blogach, ale i o siatkówce. Za nasze obgadywanie
różnych spraw i wymianę poglądów. Za to, że rozumiesz mnie, kiedy nawijam o
swojej Skrze, mimo że kibicujesz Resovii. Za twoje relacje na bieżąco, gdy nie
mogę oglądać jakiegoś meczu. Za twoje instrukcji, kiedy siedzę na trybunie w
Bełchatowie i nie mogę zlokalizować bartmanowej Asi. Za wszystko, wszystko,
wszystko. Za to, że jesteś! :*
Poleciało
trochę prywatą, ale to jeszcze nie koniec. Dziękuję Wam wszystkim moje drogie,
które byłyście ze mną podczas trwania tego opowiadania. Wasza obecność i budujące
komentarze sprawiały, że nawet jeśli było źle to znajdywałam w sobie tyle siły,
by się nie poddać i dalej walczyć dla Was o to opowiadanie. Mam nadzieję, że
nie zawiodłam, a jeśli tak to przepraszam. Jesteście wielkie! :*
Mam też
małą prośbę. Jako że napisałam dla was 54 notki + epilog to liczę, że otrzymam
kilka słów od tych, które czytały, ale nigdy się nie ujawniły. Myślę, że to nie
dużo, a mi na pewno sprawi radość. Było Was dużo, bo właściwie codziennie na
blogu było Was więcej niż 100 odwiedzających. Nie liczę na wszystkie, ale na
te, dla których ta historia coś znaczyła. Dla mnie samej znaczyła bardzo dużo i
nie wiem jak sobie poradzę bez tego, że za tydzień się już nie pojawię, ale
takie jest właśnie życie.
Ściskam
Was wszystkie bardzo mocno i pozdrawiam po raz ostatni :***
Wasza
Paulinkaa
ps : A jeśli ktoś nie ma mnie jeszcze dość to zapraszam tutaj <klik>, gdzie pojawili się bohaterowie do czegoś nowego. Na razie planuje mały urlop od blogów, bo ten kosztował mnie dużo, ale jak już wszystko wróci do normy to pojawię się tam z pierwszym rozdziałem. Pojawiła się tam już zakładka " Informacja". Zdaję sobie sprawę, że opis bohaterów to ciut za mało, by ocenić czy będzie czytać opowiadanie, ale jeśli ktoś kupuje to opowiadanie w ciemno to byłabym wdzięczna, gdyby zostawił po sobie jakiś ślad ;)
A jeszcze tak z bieżących wydarzeń, to życzę Wam moje drogie Wesołych Świąt :***